Ponad 14 stopni

Ha! Termometry pokazują ponad 14 stopni. Wczoraj wieczorem zostawiłam pranie na dworze i liczę na to, że jeśli nawet po moim powrocie z pracy nie będzie suche, to chociaż porządnie przesuszone. A dosuszy się w domu. Zawsze to mniejsza wilgoć w mieszkaniu niż suszyć od zera. Również wczoraj, wracając do domu przejeżdżałam wzdłuż ścieżki rowerowej, po której jechał gość na rolkach i w krótkich spodenkach… W kwietniu przy tej temperaturze pewnie byłoby mnóstwo takich osób, w listopadzie jest to rzadki widok. Chodzi mi o te krótkie spodenki, a nie o rolki, bo na rolkach od czasu do czasu kogoś jeszcze widuję…

Czas

Weszłam dziś na swojego bloga i w pierwszej chwili stwierdziłam, że niedawno tu byłam. A w drugiej olśniło mnie, że przecież mamy już końcówkę października i że to „niedawno” to cały miesiąc… Nie wiem gdzie ucieka mi ten czas, ale robi to szybko i sprawnie. Trochę to przerażające. Tarczycę trochę udało się ogarnąć, przez co zrobiłam się bardziej ospała i ociężała, zwłaszcza w taką pogodę jak dziś. Bo dziś pada, mży, leje; jest pochmurno i ponuro. Człowiek ma ochotę leniwie spędzić dzień, a tu gonią i gonią. Całe szczęście, że to poniedziałek, a nie weekend. Ten, który się dopiero co skończył, może nie należał do najcieplejszych, ale tragedii też nie było; no i nic na głowę się nie lało. Dało się wybrać na spacer, spotkać ze znajomymi w rynku i posprzątać na ogrodzie. Ba, nawet mycie okien zaliczyłam i na dworze wysuszyłam firanki i zasłony. Dziś byłoby to już niemożliwe. Mam nadzieję, że taka pogoda nie potrwa długo.

Wczoraj odwiedziliśmy rodziców. Niby nie gotuję źle, ale nadal mamy obiady bardziej mi smakują. Może to też kwestia tego, że miło jest jak ktoś coś przygotuje i zaserwuje i nie trzeba wszystkiego robić samemu. Niestety u siebie nie mam tego komfortu. Śmialiśmy się z ilości karteczek przyklejonych u rodziców na drzwiach do bramy. Dosłownie całą szybę nimi zalepili. Było ogłoszenie o przeglądzie kominiarskim, o kontroli gazowej, o wymianie drzwi, o remontach balkonów, o nowym dostawcy kablówki, o tym że jakaś firma będzie kładła światłowód, o planowanej wymianie rur w jednym pionie i ostrzeżenie przed osobami, które podają się za pracowników spółdzielni, ale nimi nie są. Aż chciałoby się powiedzieć: wszystko pod kontrolą, gdyby nie to ostrzeżenie, bo rzeczywiście przy tylu osobach przychodzących w różnych sprawach, wpuszczenie oszustów do domu nie jest trudne. Tym bardziej, że w większości mieszkają tam starsi, bardziej łatwowierni ludzie. 

Moja rodzina ostatnio „kulinarnie” ma mnie serdecznie dosyć. A to dlatego, że mam fazę na cynamon, za którym oni i tak nie przepadają. Ale zwykle tolerują. I pal licho póki dodaję go do herbaty, której nie piją. Ale dodaję też do sosów, ryżu, makaronu, ciast i past, i ponoć jest to przegięcie. Może będzie to motywacja do ich większej aktywności w kuchni 🙂 W sumie czasem ich podziwiam, bo często wracam ostatnia do domu i w drzwiach o godzinie 18stej słyszę: co będzie dziś na obiad… Ja bym tyle nie wytrzymała nawet gdybym twierdziła, że nie umiem gotować. Najwyraźniej u nich zasada: potrzeba matką wynalazku nie działa… Ech, chłopaki.

Schudłam

Ostatnio trochę schudłam. Właściwie nie takie trochę, bo 4 kg w ciągu 2 miesięcy. Sądziłam, że to zasługa mojej zwiększonej aktywności, bo latem częściej wypuszczałam się na spacerki i przejażdżki rowerowe, albo może zmiany diety – większej ilości owoców i warzyw, ale wychodzi na to, że nie. Moja utrata wagi łączyła się ze świetnym samopoczuciem: rano budziłam się nie dość że wcześnie, to jeszcze wyspana i do późnych godzin miałam siłę na wszystko. Byłam nakręcona jak dziecięca zabawka. Aż w końcu zaczęło mi jakoś tak za bardzo serducho łomotać. Zrobiłam badania i okazało się, że to nadczynność tarczycy… I znowu się zacznie…

Pieska nadal nie mam. Ale chyba sobie na pocieszenie w końcu sprawię.

Szukam piesioła

Postanowiłam poszukać sobie piesioła, czy jak kto woli pieska 🙂 W założeniu ma to być przyjaciel, który zmusi mnie do większej aktywności, no bo nie będzie bata, nie wymigam się od spacerków i przebieżek. Marzy mi się pieseczek domowy, choć i na ogrodzie będzie mógł sobie pobiegać. Ale na pewno nie taki do kojca. Zatem lepiej, żeby miał włosowatą sierść, a nie taką, której pełno fruwa, czy która jakość specjalnie linieje. Zresztą zwierzak z grubą, solidną sierścią pewnie by się męczył w domu. Mam tylko dylemat – czy wziąć jakiegoś „rasowca” np. setera, border collie ewentualnie labradora czy też prawdziwego pieska – ze schroniska. Względnie od kogoś komu się oszczeniła kundelka. Zresztą, zawsze uważałam, że kundelki są najpiękniejsze… Hmmm… 

Festiwal próżności

A właściwie tytuł powinien brzmieć: „Festiwal próżności czyli komunia (czy jeszcze święta?)”.

Dawno, dawno temu krytykowani byli rodzice, którzy z okazji komunii sprowadzali córkom (zwykle z zachodu) sukienki ślubne i – nierzadko – buty na obcasach. Reszta akcentowała, że nie o to w tej uroczystości chodzi, a dziewczynki – choć dumne, że mają ładniejsze kiecki od koleżanek – męczyły się zwykle z wielkimi obręczami w ciasnych ławkach. Co prawda dzieciaki zawsze cieszyły się z prezentów, zwłaszcza w czasach produktów trudno dostępnych, a rodzice też nierzadko traktowali to również jak swoją imprezę, na której należało popić.

Dziś słowo „prezent komunijny” nabiera nowego znaczenia. Co prawda są rodzice, którzy uważają, że są w stanie zapewnić swojemu potomkowi rzeczy niezbędne mu do życia i proszą gości o prezenty symboliczne, związane z uroczystością, ale jest też ogromny odsetek rodziców i gości, którzy w tym czasie napędzają PKB w stopniu porównywalnym z gwiazdką. Co ciekawe nie są to wyłącznie rodzice, którym się nie przelewa i uroczystość traktują jak okazję do otrzymania przez dziecko przedmiotów, które normalnie ciężko byłoby kupić. Są to także rodzice bogaci, którzy po prostu „chcą się pokazać”. Dlatego obecnie prezenty komunijne zebrane przez dzieci nierzadko przewyższają wartością prezenty ślubne. Zapewne stąd rosnące zainteresowanie urzędów skarbowych ich „dolą” od podarków.

Moim zdaniem uroczystość bardziej cieszyłaby dzieci i dała im więcej zrozumienia obrzędu, gdyby rodzice zrezygnowali z tego festiwalu próżności, z „zastaw się a postaw się”, z ja jestem lepszy, ja mam więcej. Przy okazji przekazaliby swoim dzieciom bardziej pozytywne podejście do życia.



Problemy z kartą

Dziś przeczytałam, że pojawiły się problemy z księgowaniem płatności i wypłat, robionych przy pomocy MasterCard. Zwykle nie sprawdzam takich rzeczy, uznając, że pewnie robią większe zamieszanie niż problem na to zasługuje. Tym razem sprawdziłam i okazało się, że mnie też to dotyczy!!! Co prawda miałam zdublowaną tylko jedną płatność i to niewielką, bo pięć dych, ale jednak. W sumie dałoby się za to kupić trochę rzeczy. Tak sobie kurczę myślę, że jak człowiek dostawał kasę do ręki to jakoś lepiej nad nią panował. Teraz, gdybym nie sprawdziła, pewnie bym się nie zorientowała. Wiem jaki mam stan konta po zrobieniu płatności, a później jadę „na czuja”, tylko od czasu do czasu sprawdzając ile jeszcze zostało. Co prawda ten „czuj” jest dość wyćwiczony, bo nie zdarza mi się, żeby zabrakło, ale jednak przeraża mnie ten brak kontroli nad finansami i łatwość uszczuplenia ich. Chyba będę musiała zastanowić się nad jakimiś „kontrolnymi” rozwiązaniami. Albo rzeczywiście wrócić do wypłacania kasy i płacenia gotówką…

Już po zimie, uff

Zimę przespałam. Nie tylko biorąc pod uwagę moją aktywność na bloxie, ale tak w ogóle też. Budziłam się tylko po to, żeby iść do pracy i coś tam w ograniczonym zakresie zrobić w domu. Tak długo taka ospała to jeszcze nie byłam. W końcu jednak uznałam, że trzeba się otrząsnąć z tego marazmu, bo albo wpadnę w śpiączkę, albo w jakąś depresję. To „uznanie” zbiegło się z większą ilością słońca i ociepleniem, więc jakoś udało mi się powrócić do dawnej aktywności i spania po 7 godzin dziennie. W sensie zrezygnowałam z popołudniowych drzemek, które rozwalały mi harmonogram popołudnia i wieczoru. Okazało się, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Już dawno nie byłam tak wypoczęta, pełna energii i zrelaksowana. Poza tym jak się śpi to się nie je, więc udało mi się zrzucić 3 kg !!! 🙂 Bez diet i innych nieprzyjemności 🙂 Zapewne w krótkim czasie nadrobię tę „stratę”, jak znam moje zamiłowanie do pysznego jedzonka, ale na razie cieszę się.

Słyszałam ostatnio, że w naszej okolicy pojawiły się… myszy… I to w dużej ilości, choć nie zauważyłam, żebyśmy tu jakiegoś Popiela mieli 😉 Oby tylko mi do domu nie wlazły, bo nie mam pojęcia jakbym takiego zwierza łapała. Na pewno nie potrafiłabym potraktować go łapką na myszy, bo to takie śliczne stworzonka. Ale też nie wyobrażam sobie udostępniać u siebie miejsce na gniazdo i dawać pożerać meble. Na koty, które przez cały rok łażą po całym osiedlu też nie ma co liczyć. Właściciele chowają je na jakichś whiskasach, więc nie w głowie im dożywianie się myszami. Ewentualnie dla rozrywki mogłyby je ścigać, ale nic więcej.

Postanowiłam trochę zapuścić włosy, mimo że korci mnie jakaś „roztrzepana”, krótka fryzura. Ale wychodząc naprzeciw męskim pragnieniom, potrzebom, upodobaniom, itd. zapuszczę. Moje włosy co prawda tak średnio się do tego nadają, bo nie są ani proste, ani kręcone, tylko zwijają się, wywracają, wykręcają i w ogóle układają w nieprzewidziany sposób kiedy są dłuższe, więc potrzebna im albo stylizacja na szczotce, albo przeciągnięcie prostownicą, albo solidne związanie czy też upięcie, ale jeden sezon jakoś wytrzymam. Może. Prawdopodobnie. A przynajmniej się postaram 🙂

A z „ciekawych” zajęć. Dostałam ostatnio od rodziny plik pitów do rozliczenia. Znaczy okres na „rozlicz mnie, plissss” uważam za otwarty 🙂 😉

I z górki

Co prawda dzień jeszcze krótki, a noc długa, ale już zmierzamy ku lepszemu. Będzie coraz widniej i coraz cieplej 🙂 Kuriozalnie sytuację poprawia leżący śnieg, dzięki któremu jest jaśniej, więc nawet długie zimowe noce nie są tak ciemne i ponure. W weekend miałam okazję przejść się w nocy nieoświetloną drogą za miastem i powiem Wam, że wcale nie było ciemno. Aż niesamowite jak śnieg oświetla drogę i „odbija się” w chmurach.

Wczoraj śmiałyśmy się z dziewczynami, bo jedna z nich (z rodziną) jest miłośniczką zimowego szaleństwa na nartach i co roku jeździ w zimie w Alpy (wiadomo, u nas różnie bywa z tym śniegiem). Kiedy pochwaliła się w pracy, jeszcze latem (bo ponoć dużo taniej) zrobieniem rezerwacji, jej koleżanka (miłośniczka ciepełka) od razu podłapała bakcyla wyjazdowego, albo po prostu nie chciała być gorsza, i zarezerwowała sobie wycieczkę do ciepłej Grecji, w tym samym czasie. No więc obie wyjeżdżają za tydzień, a gdzie będzie zimnej to się jeszcze okaże 🙂 Z tego co słyszałyśmy, Grecję pokryła pierzynka śniegu, w niektórych miejscach nawet bardzo grubaśna pierzyna 🙂 Ale zakładam, że jakieś awaryjne ogrzewanie w razie czego tam mają… Tak to bywa gdy chce się pokazać przed innymi, a podróż na drugą półkulę, na której jest aktualnie lato, jest poza zasięgiem.

Jesienna szarówka

Projekt przetwory został zakończony z dwa tygodnie temu. W tym roku z wieloma rzeczami dałam sobie spokój, bo w zeszłym roku nam „nie schodziły”, więc co się będę urabiać. Za to deszcze i ponura pogoda, które trwają od początku października dały mi w kość. Nic mi się nie chce. Wróć. Chce mi się spać i leniuchować. Może powinnam znaleźć sobie jakieś nowe hobby, coś co by pobudziło moją aktywność. Albo zacząć coś ćwiczyć.

Zwykle mam tak, że jak coś mi się nie podoba, co mogę sama zrobić/poprawić/naprawić to się nie zastanawiam, nie proszę o pomoc, nie odkładam na jutro, tylko to robię, np. zepsuło mi się dno szuflady w komodzie, to ją wyciągnęłam, obejrzałam i naprawiłam. Kot podrapał moje stareńkie łóżko sosnowe, znaczy ramę, na której ćwiczył pazurki, to je wyczyściłam papierem ściernym i pomalowałam na nowo, ciesząc się, że jest z prawdziwego drewna a nie z płyty. Zepsuła mi się lampka biurkowa, to ją rozmontowałam, przerobiłam i teraz wygląda tak świetnie, że mam zamówienia od rodziny i znajomych na kolejne 🙂 Więc tak mam zwykle, ale przez tą szarówkę moja energia zjechała w dół i nie chce mi się robić nawet rzeczy, które wydawało mi się, że mam „zautomatyzowane”. Mamy więc ostatnio obiady w wersji uproszczonej, przestoje w praniu i prasowaniu, sprzątanie tak żeby jakoś wyglądało, ale bynajmniej nie są wyczyszczone wszystkie kąty. Chyba sobie kupię jakąś witaminę D. Ponoć to czasem pomaga.

Nie mam też ochoty na czytanie portali, na których aż roi się od złych wiadomości. Od samych wojen mnie mdli. Nie wiem jak to możliwe, że niektóre państwa robią sobie poligony w innych, żeby przetestować swój arsenał i trochę się go pozbyć, bo przecież trzeba zamówić kolejny, a inne siedzą cicho i nic z tym nie robią. To ma być XXI wiek? Cywilizacja? Wręcz przeciwnie. To pokazuje, że umysły nie nadążają za techniką, że jesteśmy nie prostymi, ale prostackimi ludźmi o prymitywnym sposobie myślenia. Zresztą szkoda gadać.

Po tym marudzeniu, na koniec, dobra wiadomość – w przyszły weekend przesuwamy zegarki 🙂 Pośpimy dłużej i przez jakiś czas będzie się przyjemniej wstawało 🙂

Zrobiłam powidła śliwkowe

Zrobiłam powidła śliwkowe, takie prawdziwe, przez 3 dni wysmażane 🙂 Właśnie przed chwilą zapakowałam je w słoiczki. Jak co roku z 3 kg węgierek wyszły 3 słoiczki 🙂 Ale nie ma rady jak się zimą lubi wcinać piernika z powidłami. Tylko jednego roku posłuchałam męża i nie robiłam ich, bo upierał się, że to strata czasu, bo wszystko można kupić. Niestety to co sprzedają to jest co najwyżej dżem śliwkowy, a nie powidła. Nie dość, że rzadkie, to w dodatku smak nie ten. Powidła powinny być takie, żeby łyżka w nich stała, a nie jakaś ciapa 🙂

W tym roku niestety zagapiłam się z morelami i nie zrobiłam odpowiednika powideł śliwkowych w morelowej wersji, które uwielbiam do ciast czekoladowych. Szkoda. Lubię przetwory z owoców, których nie trzeba słodzić.