Pierwszy raz odkąd gra Orkiestra, nie dorzuciłam się do akcji… Aż niesamowite to. Nie żebym miała coś przeciwko nim. Wprost przeciwnie. Od początku popieram akcję, choć odczuwam swoisty dyskomfort, że społeczeństwo musi robić zrzutę na rzeczy, które powinno kupować państwo z niemałych w końcu składek. Zresztą moje dziecię leżało kiedyś w inkubatorze z serduszkiem. Tym razem się nie dorzuciłam, bo po prostu tak mi jakoś dzień minął. Wstałam rano; tu powinien być śmiech; no to się przyznam, że to rano to było lekko przed południem. Mała sobotnia imprezka i już człowiek rano się podnieść nie może. A że rodzina też nie zawiodła i sobie pospała nie krzątając się po domu, to i nie było czynnika budzącego. Miałam się pospieszyć i zdążyć do kościoła na 12:30, ale tak jakoś było smętnie na dworze, że postanowiłam to odłożyć na wieczór. Wiatr gwizdał przez rozszczelnione okna, musiałam je domknąć, deszcz padał: ciemno, zimo i ponuro. Przesiedziałam w piżamie cały dzień i wciągnęłam książkę. Do kościoła rzeczywiście wybraliśmy się wieczorem i ku mojemu zdumieniu okazało się, że nie spotkałam po drodze żadnego wolontariusza. W zasadzie nie dziwię się im, że się gdzieś schronili, albo o tej porze dali sobie już spokój, bo wiało niemiłosiernie. Marzy mi się licytacja złotego serduszka, ale jak słyszę jakie ceny osiągają na aukcjach, to z przykrością stwierdzić muszę, że nie stać mnie na nie i niestety pewnie jeszcze długo stać nie będzie. Ale może kiedyś… Życie jest nieprzewidywalne, więc może akurat będzie mi sprzyjać na tyle, że kiedyś je wylicytuję 🙂