A właściwie tytuł powinien brzmieć: „Festiwal próżności czyli komunia (czy jeszcze święta?)”.
Dawno, dawno temu krytykowani byli rodzice, którzy z okazji komunii sprowadzali córkom (zwykle z zachodu) sukienki ślubne i – nierzadko – buty na obcasach. Reszta akcentowała, że nie o to w tej uroczystości chodzi, a dziewczynki – choć dumne, że mają ładniejsze kiecki od koleżanek – męczyły się zwykle z wielkimi obręczami w ciasnych ławkach. Co prawda dzieciaki zawsze cieszyły się z prezentów, zwłaszcza w czasach produktów trudno dostępnych, a rodzice też nierzadko traktowali to również jak swoją imprezę, na której należało popić.
Dziś słowo „prezent komunijny” nabiera nowego znaczenia. Co prawda są rodzice, którzy uważają, że są w stanie zapewnić swojemu potomkowi rzeczy niezbędne mu do życia i proszą gości o prezenty symboliczne, związane z uroczystością, ale jest też ogromny odsetek rodziców i gości, którzy w tym czasie napędzają PKB w stopniu porównywalnym z gwiazdką. Co ciekawe nie są to wyłącznie rodzice, którym się nie przelewa i uroczystość traktują jak okazję do otrzymania przez dziecko przedmiotów, które normalnie ciężko byłoby kupić. Są to także rodzice bogaci, którzy po prostu „chcą się pokazać”. Dlatego obecnie prezenty komunijne zebrane przez dzieci nierzadko przewyższają wartością prezenty ślubne. Zapewne stąd rosnące zainteresowanie urzędów skarbowych ich „dolą” od podarków.
Moim zdaniem uroczystość bardziej cieszyłaby dzieci i dała im więcej zrozumienia obrzędu, gdyby rodzice zrezygnowali z tego festiwalu próżności, z „zastaw się a postaw się”, z ja jestem lepszy, ja mam więcej. Przy okazji przekazaliby swoim dzieciom bardziej pozytywne podejście do życia.